Ważne i ciekawe

Grzechy przeciw Duchowi Świętemu

Według katechizmu wyróżniamy 6 grzechów przeciw Duchowi Świętemu. Pan Jezus powiedział, że ten rodzaj grzechu jest szczególnie niebezpieczny, bo sprowadza na duszę stan zatwardziałości, która czyni ją niezdolną do przyjęcia Bożego przebaczenia. Przyjrzyjmy się zatem bliżej grzechom przeciw Duchowi Świętemu.

1. Grzeszyć zuchwale w nadziei Miłosierdzia Bożego.

To pierwszy z grzechów przeciw Duchowi Świętemu, tak jak podają nasze popularne katechizmy. Bywają tacy ludzie, którzy mówią: "Dlaczego mam pokutować w tak młodym wieku? Jak się zestarzeję, to się będę dużo modlił, a Pan Bóg jest miłosierny, to mi na pewno wybaczy". I tak bardzo często dopuszczają się bardzo ciężkich grzechów, w nadziei, że Pan Bóg im wybaczy, bo jest miłosierny.
Nie wolno jednak zapominać, że Bóg jest także sprawiedliwy, bo za dobre wynagradza, a za złe karze. Żaden dobry uczynek nie pozostaje bez nagrody i żaden zły bez kary.
Grzeszyć, dlatego, że Bóg jest miłosierny, jest równoznaczne z ubliżaniem Mu i lekceważeniem Jego dobroci.

2. Rozpaczać albo wątpić o łasce Bożej.

Ktoś na przykład nie chce dać się skłonić do pokuty za grzechy, bo uważa, że dla niego nie ma już litości. Stan taki nazywamy rozpaczą. Jako że grzech ten zamyka drogę do zbawienia, jest grzechem przeciw Duchowi Świętemu. Tak samo jest, gdy ktoś dobrowolnie wątpi, że łaska Boża może go ocalić.

3. Sprzeciwiać się uznanej prawdzie chrześcijańskiej.

Są tacy ludzie, którzy oszukują swoje sumienie. Mówią np. "Ja w Boga wierzę, nikomu nic złego nie robię, wierzę w to, czego uczą w Kościele, ale za nic nie uwierzę, by Bóg mógł być tak surowy, żeby mnie karać za to, że żyję bez ślubu". Jeśli ktoś utwierdza się w takim stanie, przeżyje całe życie w grzechu śmiertelnym i w końcu umrze bez pokuty i żalu. Wiadomo, że śmierć w takim stanie oznacza potępienie wieczne.

4. Bliźniemu Łaski Bożej nie życzyć lub zazdrościć.

W Starym Testamencie mamy przykład króla Saula, który zazdrościł Dawidowi łaski i upodobania Bożego. Zazdrościł do tego stopnia, że usiłował go zabić. Tymczasem łaska Boża jest dobrowolnym Bożym darem i powinniśmy być wdzięczni Bogu, że Swoich łask użycza nam i naszym bliźnim.

5. Przeciwko zbawiennym natchnieniom mieć zatwardziale serce.

 Przypuśćmy, że ktoś popadł w grzechy śmiertelne. Brnie z jednego grzechu ciężkiego w drugi. Ale Boże miłosierdzie chce go ratować, bo może ktoś modli się za niego. Pan Bóg przypomina wtedy takiemu grzesznikowi o nagrodzie i karze wiecznej, czasem stawia na jego drodze kogoś, kto go wzywa do opamiętania. Wszystko na próżno. Grzesznik taki prawie siłą tłumi w sobie myśli o Bogu i życiu wiecznym, bo na przykład chce zaimponować swojemu bezbożnemu towarzystwu albo boi się, że będzie musiał zrezygnować z popełniania takiego czy innego grzechu, do którego już jest mocno przywiązany.
Zresztą powody mogą być różne. Jednak uporczywe odrzucanie myśli o pokucie, prowadzi do zatwardziałości sumienia i w efekcie do śmierci w grzechu śmiertelnym.

6. Odkładać pokutę aż do śmierci.

Iluż to się zawiodło i przegrało swoje życie na wieki, bo liczyli na to, że dopóki śmierć jest daleko, to można grzeszyć. "Jak śmierć będzie blisko, to się nawrócę" - mówili sobie. A tymczasem śmierć przyszła niespodziewanie, wcale nie czekała na starość ani chorobę. Pomyślmy, iluż to ludzi wychodzi rano w zdrowiu ze swego domu, by do niego już nigdy nie wrócić. Śmierć przychodzi nagle i niespodziewanie: zawał serca, wylew krwi do mózgu, wypadek... Przyczyn może być mnóstwo. Jakże bardzo oszukują się ci, którzy nawet nie pomyślą o pokucie za swoje grzechy, bo liczą na to, że będą żyć długo... A tymczasem ona przyjdzie jak złodziej, kiedy się jej nikt nie spodziewa i nie ma czasu na nawrócenie w ostatniej chwili.

Grzechy przeciw Duchowi Świętemu są wyjątkowo niebezpieczne, bo bezpośrednio narażają nas na utratę wiecznego zbawienia. Wszystkie prowadzą do zatwardziałości serca, a więc stanu, w którym człowiek nie jest zdolny żałować za swe grzechy albo z rozpaczy, albo z niewiary i cynizmu. Powinniśmy często prosić Boga, aby nas od tych grzechów zachował.


UŻYWAŁEM ŻYCIA

Od ośmiu lat poruszam się na wózku inwalidzkim, jednak dopiero od przeszło roku potrafię dziękować Bogu za krzyż, jaki włożył na moje ramiona. Potrafię Mu dziękować za całe swoje życie.
Pochodzę z rozbitej rodziny. Kiedy miałem trzynaście lat, moi rodzice się rozeszli. Zostałem z ojcem, ponieważ życie z nim wydawało mi się bardzo atrakcyjne. Nie lubiłem się uczyć, a on przymykał oko na tę moją niechęć i na opuszczane lekcje. Robiłem więc to, co chciałem. W wieku trzynastu lat rozpocząłem życie dorosłego mężczyzny. Korzystałem ze wszelkich uciech, jakie oferuje ten świat: piłem, paliłem, brałem narkotyki, popełniałem grzech nieczystości... Byłem zniewolony wszystkim, co złe – zniewolony grzechem. Łamałem wszystkie Boże przykazania. Oczywiście wcale o tym nie myślałem. Wtedy Bóg dla mnie nie istniał...
Po kilku latach przeprowadziłem się do mamy, ale moje życie nie uległo znacznej zmianie. Byłem tak zepsutym nastolatkiem, że mama nie dawała sobie ze mną rady. Używałem życia – wszczynałem bijatyki, jeździłem samochodem po pijanemu. I stało się...
Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat. Jechałem pijany z pijanym bratem i pijanym kierowcą. Mieliśmy wypadek. Kierowca zginął, brat mój leżał przez kilka dni nieprzytomny w szpitalu, a ja spędzam odtąd swoje życie na wózku inwalidzkim... Pierwsze lata po wypadku były straszne, nie mogłem się z tym wszystkim pogodzić, buntowałem się. Tego buntu nie mogłem nawet wyrazić słowami, ponieważ po wypadku straciłem też mowę. Odzyskałem ją pięć lat temu, ale nadal mówię niewyraźnie.
W zeszłym roku uczestniczyłem w rekolekcjach. Trudno opowiedzieć, co na nich przeżyłem, bo to dotyczyło mojego serca, w którym nastąpiła wielka przemiana. Ja, grzesznik, stary grzesznik, zostałem dotknięty Bożą miłością. Zniknął bunt, nienawiść do całego świata... Stałem się innym człowiekiem – nawróciłem się. Jezus stał się moim Panem i Zbawicielem. Kiedy rozważam Boże słowo, poznaję Kogoś, Kto zawsze mnie kochał – nawet wtedy, kiedy tak strasznie grzeszyłem. Teraz wiem, że w szczególny sposób byłem kochany właśnie w tych momentach mojego życia, kiedy dosięgałem dna. On mnie z niego wydobył. On na mnie czekał. On tak bardzo pragnął, bym przyjął Jego miłość.
Odkąd zrozumiałem Boży plan względem mnie, odkąd zrozumiałem, co jest w życiu najważniejsze, potrafię powiedzieć Bogu, że Go kocham i że jestem szczęśliwy. Oczywiście, przychodzą trudne chwile, ale wiem, że On jest wówczas ze mną. Jemu się zawierzam każdego dnia, w Nim odnajduję siłę i moc, On jest moim przyjacielem i wiem, że nigdy mnie nie opuści. Chwała Panu!

Miłujcie się! 2/2009 » Młodzież »



ODRZUĆMY HALLOWEEN

Zabawa z przymrużeniem oka?

Zanim z uśmiechem przebierzemy nasze dziecko za jakąś zjawę czy makabrycznego bohatera horroru, by wędrując po sąsiadach mówiło: „poczęstunek albo psikus”, zastanówmy się głęboko, w jakim „święcie” tak naprawdę pozwalamy naszym dzieciom uczestniczyć.

Nie jest prawdą, że to tylko zabawa traktowana z przymrużeniem oka, której towarzyszy makabryczna sceneria wszechobecnych kościotrupów, podświetlanych dyń czy czaszek. Prawda jest zgoła inna, odważnie i głośno o niej mówi od wielu lat znany włoski ksiądz Oreste Benzi, założyciel Wspólnoty im. Jana XXIII, którego zdaniem Halloween zostało wprowadzone przez ezoteryczno-satanistyczną kulturę. Kultura ta w jego opinii nakłania społeczeństwo do uprawiania nie tylko czarów, ale także spirytualizmu oraz satanizmu. Taką samą opinię wyraża wielu kapłanów katolickich na całym świecie, apelują oni do wiernych, by nie poddali się próbie deprecjonowania dnia Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego.

Przekraczanie niebezpiecznej granicy

Warto przypomnieć, że w pierwotnym zamyśle Kościoła uroczystość Wszystkich Świętych jest dniem radosnym i w takiej też atmosferze powinien być przeżywany. Bowiem 1 listopada to dzień, w którym wszyscy nasi błogosławieni i święci patroni obchodzą swoje imieniny. Nie utożsamiajmy jednak naszej chrześcijańskiej radości z niebezpieczną zabawą w pogańskie Halloween, które sięga swoimi korzeniami wiele tysięcy lat wstecz i wywodzi się z pogańskiego celtyckiego święta ku czci boga śmierci – Samhaina. W tym właśnie dniu druidzcy magowie podczas swoistych obrzędów spirytystycznych składali również krwawe ofiary z ludzi. Być może do wielbicieli zamerykanizowanego święta Halloween przez cały ambaras medialno-przebierańczo-marketingowy, nakręcający niezły biznes, nie docierają zarówno informacje o prawdziwej istocie tego „święta", jak i praktykach satanistów, którzy tego dnia są niezwykle aktywni. Anton Sz.LaVey’a, autor „Biblii szatana”, przyznał, że Halloween dla satanistów jest najważniejszym dniem w roku, jest bowiem czasem niezwykłej potęgi szatana. Dlatego wtedy odprawiają swoje „czarne msze”, podczas których składają krwawe ofiary, oraz dokonują rytualnych zabójstw.

Pewnie niewielu rodziców wie, że zbieranie słodyczy przez dzieci wywodzi się również z pogańskich zabobonów, według których, aby nie rozzłościć złych duchów, powinno się przygotować na ten dzień wiele rarytasów. Niewinna zaś z pozoru wydrążona dynia jest z kolei pozostałością po pogańskim zwyczaju rzeźbienia wizerunku demonów, których rolą było odstraszanie wszelakich nieszczęść. To również ówczesny symbol potępionych dusz. Warto tutaj także dodać, że zarówno podświetlona dynia, jak i czaszka, którymi tak chętnie ozdabiane są domy podczas Halloween, w przeszłości były symbolami czcicieli szatana. Nie ma wątpliwości, że Halloween jest powiązany z okultyzmem, dlatego może zniekształcać postrzeganie prawdy o świecie nadprzyrodzonym i prowokować do przekroczenia bardzo niebezpiecznej granicy.

Wydaje się, że tu tkwi najpoważniejszy problem dotyczący tego dnia - niebezpieczne ignorowanie realizmu świata duchowego.

Kapłani różnych wyznań mówią: nie

Przeciw coraz modniejszemu świętowaniu Halloween sprzeciwiają się różne chrześcijańskie wyznania. Na potencjalne złe skutki zabaw związanych z praktykami Halloween zwracali już wielokrotnie uwagę biskupi katoliccy z Włoch, Francji, a także rosyjscy duchowni prawosławni oraz przedstawiciele francuskiego Kościoła protestanckiego. Arcybiskup Mediolanu, kardynał Carlo Maria Martini, na łamach włoskiego dziennika katolickiego „Avvenire” wyraźnie podkreślił, że Halloween jest obcy naszej tradycji tak bogatej w wartości zasługujące na pielęgnowanie. Wyraził też ubolewanie, że ten pogański obyczaj, który zaczął zanikać pod wpływem chrześcijańskiej tradycji, staje się coraz popularniejszy właśnie w krajach katolickich.

Świętej pamięci biskup Jan Chrapek stwierdził, że ten bezbożny obrzęd jest zbyt natarczywie promowany przez media oraz bezmyślną propagandę w szkołach. Gorąco apelował też do rodziców i wychowawców, aby pielęgnowali w dzieciach nie tylko katolicką, ale też polską tradycję dnia Wszystkich Świętych, dzięki której młode pokolenie Polaków będzie uodpornione na niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą Halloween. Nie dajmy sobie wmówić, że powinniśmy być w tej sprawie bardziej tolerancyjni.

Osoba wierząca nie może być tolerancyjna wobec zła. We współczesnym świecie coraz częściej pod pojęciem tolerancja kryje się wiele działań, które nie tylko niszczą człowieka, ale też oddalają go od Boga. Obecne próby nacisku na łączenie Halloween z dniem Wszystkich Świętych są oczywistym przykładem kompletnego zagubienia duchowego oraz braku uporządkowania w sferze wartości religijnych.

ks. Aleksander Posacki SJ:

W tradycji amerykańskiej „święto” Halloween wygląda pozornie niewinnie i wydaje się powierzchownie jedynie zewnętrznym odreagowaniem frustracji czy zaspokojeniem potrzeby tajemniczości i innych potrzeb psychologicznych, którym sprzyja np. przebieranie się (w czarownicę, wampira, ducha czy nawet diabła (wszystkie te postaci związane jednak są z osobą szatana w tradycji europejskiej). Nie jest to zresztą tylko zabawa dla dzieci, ale także okazja do urządzania imprez towarzyskich dla dorosłych, a ponadto okazja do chuligańskich ekscesów, gdzie (jakby zgodnie z naturą owego „święta”) czyni się zło w postaci niszczenia samochodów, napadów na ludzi czy nawet morderstw.

Interpretacja psychologiczna czy antropologiczna z pewnością ma tu swoje miejsce („cień”, „logika nocy”, celebracja „chaosu”, „dionizyjskie upojenie”). Nie można jednak pomijać czynnika realizmu, który może przebijać z okowów zewnętrznych tej tradycji będącej w istocie formą inicjacji w świat okultystyczny czy demoniczny. Mimo tego, iż Halloween jest konstrukcją sztuczną i eklektyczną, co nawet może być jeszcze bardziej niebezpieczne, gdyż naprowadza skojarzeniowo na jednocześnie wiele typów niebezpiecznych tradycji i wierzeń. Zresztą już same symbole czy raczej znaki, jak śmierć, krew czy duchy (np. przebieranie się w różne kostiumy ma na celu zmylenie duchów, które wedle tych wierzeń mają przychodzić ostatniego dnia października do ludzi), otwierają na rzeczywistość duchową, która przekracza wymiar psychologiczny, odnosząc się do sfery światopoglądu czy religii. Jest to forma inicjacji, ale w niewłaściwą stronę.

Jest to tym bardziej groźne, że łączy się to z Uroczystością Wszystkich Świętych i Dniem Zadusznym, które sprowadzane są najczęściej jednostronnie do Święta Zmarłych. Powoduje to wzmocnienie tradycji Halloween i jednocześnie osłabienie tradycji chrześcijańskiej w jej powadze i właściwym znaczeniu np. przypomnienia teologii czyśćca i konieczności modlitwy za zmarłych a nawet sprzyja sprowadzeniu jej na niewłaściwe tory niebezpiecznych skojarzeń, takich np. jak spirytyzm.

Jadwiga Knie-Górna


Brała

Jestem sześćdziesięcioletnim mężczyzną, ojcem dwóch dorosłych córek. Wydarzenia, które opiszę, dotyczą młodszej z nich. Głęboko odcisnęły one piętno na moim życiu, a ponieważ mam przy tym pełną świadomość, że nie jestem przypadkiem odosobnionym, zdecydowałem się dać świadectwo, które być może będzie pomocne innym.
Kiedy się zorientowałem, że moja córka jest uzależniona od narkotyków, przeżyliśmy razem z żoną niemały wstrząs psychiczny, dlatego że z tej samej przyczyny kilkanaście lat wcześniej straciłem młodszego brata. Nigdy nie ukrywałem faktów dotyczących jego śmierci - wprost przeciwnie, wszystko, co było związane ze śmiercią mojego brata, było tematem wielu rodzinnych rozmów - ku przestrodze. Wydawało mi się wtedy, że wcześniejsze bolesne doświadczenia związane z narkotykami nie będą już nigdy więcej dotykać mnie i mojej rodziny. Życie pokazało, jak bardzo się myliłem. Mieszkaliśmy wtedy w Warszawie i środowisko, w którym dorastała nasza młodsza córka, było w znacznym stopniu skażone problemem narkotyków - a raczej jego chorobą.

Szukaliśmy ratunku przede wszystkim w ośrodkach i kuracjach odwykowych, które dla naszej córki kończyły się zawsze tak samo - ucieczką z ośrodka i powrotem do narkotyków. Piekło było coraz większe - córka nie miała kompletnie żadnych hamulców i nie przebierała w środkach, aby zdobyć pieniądze na prochy - głównie przez kradzieże w najróżniejszych formach i miejscach.

Po długich staraniach udało nam się umieścić ją w specjalnym ośrodku siostry Elwiry we Włoszech (ośrodki takie działają już także w Polsce). Niestety, po niespełna trzech miesiącach - córka zameldowała się w domu - wróciła bez pieniędzy i z kolejnym długiem do spłacenia. Dodatkowo próbowała nam wmówić, że jest wolna od nałogu, co było oczywistą nieprawdą. Piekło szybko wróciło...

Namówieni przez lekarza terapeutę do zmiany środowiska, postanowiliśmy się przeprowadzić. Los nam sprzyjał, gdyż po śmierci rodziców został do dyspozycji domek letniskowy na wsi niedaleko Warszawy, który w tempie ekspresowym został zaadaptowany na mieszkanie całoroczne, po czym w środku zimy - w styczniu 2000 roku - zgodnie z zaleceniem zmieniliśmy środowisko. Jeszcze przed, zmianą adresu okazało się, że córka jest w stanie błogosławionym, z czym wiązaliśmy wielkie nadzieje, wiedząc od lekarzy, że może to dać korzystne wyniki w leczeniu narkomana. Jej chłopak miał być,człowiekiem, który chciał jej pomóc w wyjściu z impasu. Jak się później okazało, zostaliśmy oszukani - on również był narkomanem i trzeba było szybko rozdzielić tę parę, aby nie dopuścić do tragicznych konsekwencji.

W maju urodziła się nasza wnuczka Natalia. Chyba nie tylko dla nas te narodziny były cudem i kolejnym dowodem Bożej Opatrzności - gdyż z takiego związku teoretycznie nie ma prawa narodzić się normalne, zdrowe dziecko.

Jak się później okazało, zmiana środowiska tylko częściowo pomogła; problemy wróciły jak bumerang. W krótkim czasie nasza córka podjęła dwie próby samobójcze. W obu wypadkach jakimś cudem lekarze zdążyli ją odratować.

Szukaliśmy ratunku gdzie tylko się dało. Zresztą już wcześniej - wiedzeni jakimś instynktem lub starą prawdą: "Jak trwoga, to do Boga" - szukaliśmy ratunku w modlitwie - różańcu św. i koronce do Bożego Miłosierdzia. Tak było też po drugiej próbie samobójczej córki, kiedy przywiozłem ją ze szpitala - po długich perswazjach prawie na siłę uklęknęliśmy razem do różańca. To była najdłuższa modlitwa w moim życiu i trudno mi ją zapomnieć. Córka w czasie modlitwy tarzała się po podłodze i krzyczała niemal zwierzęcym głosem. Kiedy skończyliśmy modlitwę, zapytałem, co się z nią działo. Odpowiedziała, że przez cały czas trwania modlitwy owłosione łapy zakończone szponami próbowały ją udusić.

Następnego dnia objawił się właściciel tych łap, który odtąd przychodził coraz częściej, nawet po kilka razy dziennie - o różnych porach i w różnych miejscach. Zawsze milczał - raz jeden tylko stwierdził: "i tak nic nie jesteś warta". Widzenia miała tylko córka, my widzieliśmy jedynie jej reakcje - zawsze przerażenie. Po dwóch tygodniach widzenia ustały, a specjalista od amnezji szybko wmówił córce, że nic takiego nie miało miejsca. Dla mnie wnioski z tych wydarzeń są oczywiste i można streścić je w następujących słowach: "Największym sukcesem szatana jest wmówienie ludziom, że on nie istnieje".

W końcu "okrężnymi drogami" udało nam się dostać do właściwego kapłana. Po kilkugodzinnej rozmowie z nim oraz po odbytych rekolekcjach zostaliśmy "oświeceni", w czym tkwiła przyczyna naszego nieszczęścia. Sięgając do źródeł, muszę powiedzieć, że od prawie 30 lat żyliśmy z żoną w związku niesakramentalnym, w związku z czym przez cały ten czas byliśmy pozbawieni możliwości przyjęcia Komunii św. Dopiero teraz zrozumiałem sens słów, które wypowiedział Pan Jezus do św. s. Faustyny: "Mówię do was poprzez nieszczęścia i choroby". Doświadczyliśmy na sobie fizycznych skutków grzechu. Ponownie otrzymałem dowody, kto stał za narkomanią mojej córki, gdy po każdej próbie spowiedzi i Komunii św. przewracała się ,jak kłoda". Nie mogłem jej zemdlonej samodzielnie wynieść z kościoła. Czasem pomagały mi w tym dwie osoby, które nie mogły zrozumieć, dlaczego ona - tak wyniszczona chorobą - jest taka ciężka.

Dopiero nasze spotkanie z Chrystusem w sakramencie pojednania i ślubowanie czystości rozpoczęło drogę do uzdrowienia córki oraz nawrócenia mojego i mojej żony.

Okres po rekolekcjach był chyba dla nas przełomowy. Piekło osiągnęło wówczas swe apogeum - nieustanne ucieczki córki z domu, nocne wizyty handlarzy narkotyków, w końcu skok z okna z wysokości 4,5 m na zamarzniętą powierzchnię... Żona tego dnia odmawiała właśnie koronkę do Bożego Miłosierdzia, kiedy nagle usłyszała prośbę o pomoc. Pobiegła do pokoju, a kiedy zobaczyła otwarte okno, uświadomiła sobie, co się wydarzyło. Córka została przewieziona do szpitala. Badania wstępne wykazały u niej pęknięcie kręgosłupa i otwarte złamanie śródstopia. Ponieważ szpital, do którego ją przewieziono bezpośrednio po wypadku, nie mógł udzielić jej pomocy, została przewieziona do innego, gdzie konsylium lekarskie orzekło, że grozi jej wózek inwalidzki do końca życia. Wróciła do domu prawie cała zagipsowana. Po kilku dniach ze łzami w oczach oznajmiła nam, że już nie czuje głodu narkotykowego. Ogromne zmiany, jakie zaszły w jej zachowaniu, świadczyły, że nie jest to jej kolejny wybieg i kłamstwo.

Dziś, po siedmiu latach od tamtych wydarzeń, mamy absolutną pewność, że uzdrowienie z nałogu narkotykowego i całkowite uzdrowienie kręgosłupa naszego dziecka nastąpiło w wyniku działania łaski. Córka jest obecnie szczęśliwą matką trojga dzieci, a jej choroba minęła - mam nadzieję, że bezpowrotnie.

Ponadto możemy dziękować Bogu, że po dwóch prawie latach białego małżeństwa otrzymaliśmy łaskę małżeństwa sakramentalnego, a nasza "niedzielna wiara" z łaski Bożej nabrała głębi. Staramy się ją pielęgnować poprzez uczestnictwo w Eucharystii, udział w comiesięcznych rekolekcjach ewangelizacyjnych, przez codzienną modlitwę - różaniec i koronkę do Bożego Miłosierdzia - podjęcie postów oraz czytanie Pisma św., dobrych książek i czasopism katolickich.

Teraz po tym wszystkim, co mnie i moich bliskich dotknęło, wiem, że każde bolesne doświadczenie, które nas spotyka, ma swój duchowy aspekt. Mam też pewność, że w naszym życiu nic się nie zdarza przypadkowo. Wszystkiego jednak nigdy nie zrozumiemy do końca. Jesteśmy świadkami czasów, w których walka o duszę osiąga swój szczytowy punkt.

Mam nadzieję, że to moje małe statystyczne nieszczęście zakończone happy endem pomoże innym zrozumieć przyczynę ich problemów i rozwiązać je tak samo pomyślnie, czego z całego serca życzę.


Tadeusz
"Miłujcie się" nr 1-2008



Opamiętajcie się!

Na uzasadnienie mojego apelu przedstawię dość krótką historię mojego życia. Jestem 18-letnim "wyrzutkiem" alkoholizmu. Moi rodzice byli alkoholikami i ja nim byłam też. Byłam nawet czymś gorszym. I, gdy teraz powoli umieram, pragnę przestrzec młodzież, nastolatki czy nawet rodziców przed alkoholem. 
Alkohol powoduje nieodwracalne konsekwencje. Młodzież zawsze mówi: "Tak nie jest", "Alkohol jest potrzebny" itp. I ja tak mówiłam, lecz nie jest to prawda. To kłamstwo przykryte kolorami tęczy, to zguba, to śmierć.

Urodziłam się o miesiąc wcześniej tylko dlatego, że ojciec, pod wpływem alkoholu, pobił matkę. Całe życie walczyłam o wolność, o przetrwanie. Nieraz zastanawiałam się, co mogą wiedzieć o życiu dziewczyny piszące o sobie, że zawsze trzymają się zasad. Co mogą wiedzieć o takim życiu dziewczyny i chłopcy otoczeni komfortem i miłością. Ja sądzę, że nic! Co mogą powiedzieć o życiu nas, nastolatek, z rodzin alkoholików ( piszę w obronie wszystkich takich dziewczyn, które od młodych lat musiały znosić pogardę i przemoc). Co możecie wiedzieć wy? Nic, kompletnie nic !!!

Wielu poetów, pisarzy pisze o czystej miłości. Wielkiej i szalonej, ale nikt nie odważył się pomóc tym w najgorszym stadium alkoholizmu. Wiem, że powiedzielibyście, że są instytucje, że są organizacje. Lecz prawda jest inna. Nikt nie chciał się zająć nami, dziećmi alkoholu. Błądziliśmy po nocach, poszukując rozrywki i uwolnienia się od zmartwień i kłopotów.

Wy, młodzi, którzy nie pijecie i macie wspaniałe towarzystwo, przygarnijcie takich jak ja, takich z gorszych domów. Zaopiekujcie się nimi. Nie odtrącajcie ich ! Tyle razy próbowałam dołączyć się do was i choć byliście mili, potrafiliście w końcu pokazać, że ja się tutaj nie nadaję. Tak wiele razy czytałam i słyszałam ludzi rozmawiających o alkoholizmie w rodzinie. Buntowałam się wtedy, myśląc: "Co oni o tym wiedzą!"

Wiem, co czuje dziecko, które widzi swoją matkę uchlaną do nieprzytomności, leżącą na łóżku, a koło łóżka postawioną miednicę na wymiociny. Wiem, co czuje 10-letnie dziecko przyprowadzające swoją matkę z pracy spitą do nieprzytomności. Wiem, co czuje dziecko widzące ojca wieszającego się na powrozie, mówiącego, że widzi szatana. Wiem, co czuje dziecko, gdy widzi ojca katującego matkę. Rozumiem strach dziecka, gdy widzi krew, porozbijane szyby, policję... To trzeba przeżyć, a później o tym mówić i pisać.

Może i są dobrzy ludzie, ale ja takich nigdy nie spotkałam. Pamiętam jedynie samotne spacery, pogardę ze strony dzieci z dobrych domów, nauczycieli wyśmiewających mnie przy całej klasie. Znam to wszystko od A do Z.

Zawsze jest jakaś siła przyciągania między ludźmi podobnymi. Takie osoby jak ja też się nawzajem odnajdują. I ja, jako 12-letnia dziewczyna, znalazłam taką paczkę. Bo co mieliśmy robić wieczorami, gdy rodzice pili i bili się...

Nauczyłam się kraść. Alkohol stał się ucieczką. Paliliśmy papierosy, czasem "trawkę". Nikt nam nie pomógł. Nikt nami się nie przejmował. My czuliśmy się wolni. Mogliśmy robić to, na co mieliśmy ochotę. Ale szczęście nas ominęło. Musiałam się z rodzicami przeprowadzić. Zamieszkaliśmy w ruderze, wymagającej ciągłych poprawek. Czy coś się zmieniło? Nic. Tutaj także znaleźli się tacy jak ja. Miałam swój świat, swoją paczkę. Chodziłam do szkoły, bo musiałam. Wieczory z paczką, a jak nie, to uprawiałam samogwałt, którego nigdy się nie oduczyłam. Wakacje: kradzieże, alkohol...

Czy to dało mi szczęście? Nie. Jeszcze raz nie!

Gdyby dane mi było wyzdrowieć, to na pewno starałabym się to wszystko naprawić. Starałabym się pomagać takim, jak ja. Lecz wszystko to przepadło.

Alkohol pity przez moją matkę, gdy była ze mną w ciąży, bicie jej przez ojca spowodowały trwałe uszkodzenia, które nasiliły się z czasem. Narkotyki zabiły resztki odporności. Teraz jestem sama. Nikt mnie już nie chce. Na razie jeszcze mogę pisać, więc apeluję do wszystkich:

Rodzice, jeżeli pijecie, popatrzcie w chwilach trzeźwości na:

- dziecko, które boi się wszystkiego

- to wasze dziecko, nie rozumiejące, dlaczego to robicie,

- na to, że niszczycie w nim resztki nadziei na miłość piękną, czystą,

- na to, że niszczycie w nim psychikę, - że ono, biorąc z Was przykład, uczy się, że alkohol, seks, papierosy a może i narkotyki, to jedyny cel w życiu,

- na to, że regułą małżeństwa jest to, że ojciec zbije matkę i upije ją. Dziewczynka odbierze, że ona ma być taka, jak matka, chłopiec, że ma być taki, jak ojciec.

Okażcie im, że ich kochacie. Nie pozwólcie im umierać, pozwólcie normalnie żyć.

Młodzieży:

- narkotyki to śmierć, chwilowe zapomnienie, a stając się nałogiem przynosi nieodwracalne skutki (piszę to dziewczynie, która od roku brała "kompot", dopiero po przedawkowaniu zrozumiała, że, aby pożyć jedynie rok dłużej, musiała stoczyć walkę z tym nałogiem),

- alkohol to powolne umieranie, gdy staniesz się alkoholikiem, już umarłeś, - nikotyna to dopełnienie śmierci.

Choć teraz moi rodzice przeszli terapię odwykową i choć na pozór mam normalną rodzinę, dla mnie to wszystko za późno. Nie mogę już pić, ćpać, palić, w samotności kończę się. Tak spokojnie, cichutko odejdę nie pozostawiając po sobie niczego. Może jedynie stertę wierszy i pamiętniki. Żyłabym może długo, gdyby pojawił się ktoś w małżeństwie moich rodziców i powiedział: "Stop! Wystarczy!". Wiem, że jest Bóg, ale ja Jego obecności nigdy nie odczułam. Może już idę do Niego.

Boże, uratuj tę zaślepioną młodzież, żeby nie skończyła tak jak ja. Ostatnie moje słowa to: OPAMIĘTAJCIE SIĘ.
                                                                                                                                                                                                       Nastolatka
                                                                                                                           Miłujcie się" nr 9-10/2000

BYŁAM WRÓŻKĄ

Jestem kobietą blisko sześćdziesięcioletnią, matką dorosłego syna i dorosłej córki, która sama także jest już matką dwojga dzieci. Wróżeniem, ezoteryzmem, odprawianiem magicznych rytuałów zajmowałam się przez szereg lat. Wróżenie daje wrażenie przewagi nad zdarzeniami, ludźmi, pogodą, rzekomo pozwala przewidywać nieszczęścia i zabezpieczać się przed nimi. Dochodzi do takiego uzależnienia, że wróżka nie wychodzi z domu bez wyciągnięciajednej karty. Zdarzało się na przykład, że córka dzwoniła do mnie, mówiąc: "wiesz, mamo, dzisiaj nie wracam wcześnie do domu, bo wpadnę do znajomych na kawę". Wyciągałam wtedy kartę i oddzwaniałam do niej, mówiąc: "lepiej nie idź, bo tam zdarzy się wypadek albo coś innego niedobrego". Wahadło nosiłam stale przy sobie i wydawało mi się, że gdy będzie ono ze mną mocno związane, to będzie mi bardziej przyjazne i będzie też chętniej odpowiadało na moje pytania. Pewnego dnia zmieniłam torebkę i nie przełożyłam do niej wahadełka. Gdy się zorientowałam, że go nie mam ze sobą, zaczęło mi się plątać w głowie i poczułam się strasznie zagubiona. Uświadomiłam sobie, że bez wahadełka nie mogę normalnie funkcjonować, podobnie jak ktoś chory na serce nie może wychodzić z domu bez lekarstwa.
Dziś wiem, że nie na wszystkie pytania znamy odpowiedź i trzeba się pogodzić z tym, że człowiek jest tylko człowiekiem. Ale wtedy tak nie uważałam. Wydawało mi się, że swymi umiejętnościami pomogę na przykład osobom, które nie potrafią założyć rodziny pomimo urody i wykształcenia. Wydawałoby się, że nie ma powodu, dla którego pozostają samotni. Ludzie ci dochodzą do wniosku, że modlitwa im nie pomaga, więc zwracają się do nume-rologa albo dopatrują się klątwy i udają się do świeckiego egzorcysty. Wróżka im mówi: "karta na małżeństwo jest odwrócona" - co znaczy, że ta osoba nie wstąpi w związek małżeński. I co teraz robić? I dalej się te karty rozkłada, i następna karta mówi, że ta osoba musi gdzieś wyjechać, a potem jeszcze kolejna dopowiada, że trzeba pojechać do jakiejś ciotki. Wróżka radzi, by się z tą ciotką skontaktować, a potem znowu przyjść na wróżenie. Często wróżki znają się ze sobą, więc jedna dzwoni do drugiej: "wiesz, mam taką klientkę, co nie może wyjść za mąż, może byś zrobiła jej portret numerologiczny?" itd. Niejednokrotnie wróżki odprawiają także rytuały i dają instrukcje swoim klientom, w jaki sposób mająje ponawiać w domu. A jakże te rytuały są kosztowne: ile wydaje się na świece, wahadła czy rozmaite produkty spożywcze! Ludzie kupują te rzeczy kosztem nieraz wielu wyrzeczeń. Owszem, robi się również specjalne "rytuały na pieniądze", ale korzyści z nich są nieporównywalnie mniejsze od rozmaitych strat i nieszczęść, jakie się dzieją. Żeby je odżegnać, znowu się robi odpowiednie rytuały i to zło tak się napędza. Po jakimś czasie dana osoba powraca do wróżki i historia znowu się powtarza.

Wróżenia nie odbierałam jako grzechu, jako sprzeniewierzania się Bogu, bo nie miałam właściwie żadnych podstaw wiary, choć wiedziałam zawsze, że Bóg jest, i modliłam się do Niego. Uważałam, że na pierwszym miejscu w moim życiu stoi Bóg, a na drugim są karty. Sądziłam, że nie grzeszę, bo najpierw się modliłam, a potem sięgałam po karty. Pewnego jednak dnia córka doszła do wniosku, że moje zajmowanie się wróżbiarstwem źle wpływa na jej samopoczucie, i wręcz odbierała to jako zagrożenie dla dziecka, które nosiła pod sercem. Bardzo kochałam swoją córkę i kochałam już wtedy swego wnuka; bardzo pragnęłam zostać babcią, więc bez wahania odłożyłam to wszystko. Postanowiłam wziąć urlop od wróżenia, to znaczy nie zamierzałam się z nim rozstać na zawsze, ale na jakiś czas. Wśród wróżek panuje takie przekonanie, że nie można zostawić kart na przykład na tydzień i potem do nich wrócić; trzeba mieć z nimi kontakt codziennie, choćby tylko ich dotknąć.

Kiedy córka powróciła ze szpitala po urodzeniu dziecka, czuła się nie najlepiej. Jednocześnie zaczęły się problemy zdrowotne u noworodka, który po kilku tygodniach trafił do szpitala z ciężkim zapaleniem oskrzeli.

Ja byłam wtedy tak mocno zajęta, że nie starczało mi czasu na zajmowanie się kartami. Gdy mój wnuk miał dziewięć miesięcy, także i córka poszła do szpitala na operację. Doszłam wtedy do wniosku, że te karty ani wahadełko nie są mi właściwie potrzebne, że zajmowanie się nimi jest bardzo czasochłonne. Nagle znalazłam więcej czasu dla domu, na rozmowy telefoniczne z synem itd. Dotarło do mnie, że te wszystkie wieści, jakie miałam z kart - a upłynęło już ok. roku - właściwie się nie spełniły. Uświadomiłam sobie nawet, że gdybym kierowała się tymi wskazówkami, to moje życie nie byłoby przez to ani lepsze, ani bogatsze. Na przykład wcześniej robiłam w domu rytuały na oczyszczenie ze złych energii. Nagle tego wszystkiego zaprzestałam i okazało się, że nic złego się nie działo.

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy wyspowiadałam się z tego wszystkiego, to po moim powrocie do domu woda w kranie zaczęła sama lecieć, samoczynnie włączały się urządzenia elektryczne, trzaskały meble. Przede wszystkim jednak dręczona byłam w nocy - po to, abym nie spała. Niekiedy byłam tak zmęczona i zmaltretowana, że noc w ogóle nie dawała mi wytchnienia. Miałam straszne sny, potworne koszmary. Doświadczałam w domu różnych obecności: szurania, pukania, przesuwających się cieni. Na szczęście nie widziałam jakichś okropności, widywanych nieraz przez inne osoby, które na przykład odprawiają czary. Tacy ludzie bardzo często doznają rozmaitych dręczeń i nękań po to, aby znowu zwracali się z prośbą o pomoc do wróżek i coraz bardziej się od nich uzależniali, i żeby to zaklęte koło się zamknęło. Kiedy sama byłam dręczona, to z tego powodu - jak wtedy myślałam - że "nie przestrzegałam zasad BHP", jak to się mówi w środowisku wróżek. To znaczy, że niewystarczająco się zabezpieczyłam za pomocą soli, świecy czy kredy lub nie zrobiłam potrzebnego rytuału. Ciekawe, że działo się to właśnie po mojej spowiedzi, kiedy po raz pierwszy wyznałam, że zajmuję się wróżeniem i magicznymi rytuałami.

Teraz, po kilku latach, myślę, że Pan Bóg chciał mi przez to pokazać, z kim ja się naprawdę zadawałam, bo w mniemaniu ezoteryków są to duchy opiekuńcze, dobre duchy, anioły - są nawet takie karty anielskie, którymi się wróży. Jeśli którykolwiek z wróżbitów, ezoteryków, magów itd. śmiałby się z tego, co mówię, to najlepiej niech sprawdzi to na sobie w ten sam sposób: niech idzie się wyspowiadać, ale szczerze, póki jest na tym świecie. Bo gdybym ja z tego wszystkiego, co przeżyłam ze złymi duchami, się nie wyspowiadała i z tym zmarła, to wszelkie opisy mąk piekielnych - tak uważam - są niczym wobec prawdziwych udręk. Piekło, tak to odczuwam, to nie sprawa miejsca, ale stan ducha, stan okropnej ciemności. Ja tę ciemność przeżywałam.

Jeżeli zdarzy się jakiś paskudny, brutalny gwałt, to każdy człowiek wie, że dla ofiary gwałtu jest to straszne przeżycie. Nad taką osobą się litujemy, staramy się, jak tylko możemy, znaleźć sprawcę, chcemy dla niego jakiejś wielkiej kary, bo to, co zrobił, jest okrutne. A demony przecież też to robią! Doświadczyłam tego po pierwszej spowiedzi, kiedy złe duchy nie dawały mi spokoju w nocy. Byłam bita, wykręcano mi policzki. Co z tego, że one nie mają ciała; kiedy biją, to zadają najprawdziwszy ból. Demon kopie, szturcha, nie pozwala się modlić. To jest prawdziwa walka duchowa o to, żeby się nie zniechęcić, aby nie przestać się modlić. W takich momentach jakże potrzebna jest pomoc kapłana, który to wszystko rozumie i udzieli pomocy. Ja bardzo wiele zawdzięczam pewnemu starszemu księdzu, który pierwszy raz z tego wszystkiego mnie wyspowiadał i w czasie późniejszych rozmów wyjaśniał mi, dlaczego wróżbiarstwo, karty, magia i tym podobne sprawy nie podobają się Bogu. Kapłan ten potrafił we mnie zakorzenić tę pewność, że Bóg nie pozwoli mnie skrzywdzić. I to naprawdę pozwoliło mi przetrwać te wszystkie udręki fizyczne i psychiczne. Wiem, że przez tego księdza Bóg dał mi szansę wyjścia ze zła, które czyniłam przede wszystkim z powodu swojej małej wiary i nieświadomości, że istotnie są to rzeczy grzeszne i bardzo niebezpieczne.

Kiedy wyszłam z tej pierwszej spowiedzi, to po raz pierwszy w życiu uświadomiłam sobie, że byłam może nie opętana, ale zniewolona. Kolejne spowiedzi przynosiły mi uczucie jakby nowego powrotu do tego życia, do samej siebie; wracałam także do zdrowia. Z domu usuwałam wszystko, co było związane z wróżeniem i czarami: amulety, przeróżne przedmioty, adresy z telefonami do moich koleżanek wróżek. Gdy przyszła kiedyś do mnie córka, poprosiłam ją, żeby wraz z innymi tego rodzaju przedmiotami wyniosła do śmietnika kartki ze starymi numerami telefonów. Zaraz potem córka się źle poczuła. Zrozumiałam wtedy, że tym oczyszczaniem mojego życia i powrotem do Boga nie mogę obarczać nikogo innego oprócz kapłana, bo to jakby dawało demonom prawo do atakowania tych osób. Przy wielokrotnym sprzątaniu mieszkania zauważyłam, że te wszystkie przedmioty się chowają, jakby nikną z oczu, aby nie zostały zauważone; po prostu za wszelką cenę trzymają się mieszkania, aby nadal być jakimś przekaźnikiem zła. Niektóre rzeczy paliłam, a inne zapakowywałam, modląc się, aby ich nikt nie znalazł.

Horoskopy, wahadło, karty czy w ogóle wróżbiarstwo rozbudza wciąż większe i większe pragnienie, aby zdobywać coraz więcej wiedzy i umiejętności, by zapisywać się na kolejne kursy, zawierać ciekawe znajomości w kręgach ezoteryków, wróżek, szamanek. Dana osoba uważa, że rozwija się coraz bardziej na drodze duchowego oświecenia, nie uświadamiając sobie tego, że zły duch coraz bardziej ją omamia. Powiedziałabym tak: zajmująca się tymi rzeczami osoba staje się jakby głośnikiem dla złego ducha, który jednak sam się nie ujawnia. Mówi się przy tym - i klienci w to wierzą - że są to wiadomości pochodzące od dobrych duchów. Ludzie małej wiary wierzą tam jakoś w Boga, uznają Kościół (albo też i nie) i uważają, że duchy te nie są dla nich realnym zagrożeniem, że nie są złe, że wróżenie nie stanowi dla nich jakiegoś niebezpieczeństwa. Chęć poznania przyszłości albo rozwiązania jakiegoś problemu jest w nich tak wielka, że czasami mówią: "a niech to będą nawet szatańskie karty, byleby tylko sprawa została rozwiązana". Nieraz wróżka stwierdzi: "będzie tak, jak Bóg tego chce" albo powie swemu klientowi, że trzeba się modlić do takiego czy innego świętego. Ale jej słowa nic dobrego nie znaczą, bo Bóg jest tu po prostu wplątywany w coś złego, co nie ma z Nim nic wspólnego.

Powiem szczerze, że ja się bardzo boję, co będzie ze mną, kiedy umrę. Nie sam fakt śmierci mnie przeraża, ale to, co będzie potem. Boję się, że te udręki, jakich teraz doświadczam jako pokuty, trwać będą jeszcze po mojej śmierci. Cała moja nadzieja w tym, że zdążyłam się z tego wszystkiego wyspowiadać i z całego serca żałować. Znałam pewną kobietę, o której wiem, że zajmowała się magią. Ja nie potrafię się za nią modlić. Świadomość tego, że ona przed śmiercią się nie wyspowiadała, jest dla mnie czymś strasznym. Na podstawie tego, co sama przeżyłam i nadal jeszcze przeżywam, wyobrażam sobie - choć nie wiem tego, bo to wie tylko sam Bóg - że przeżywa ona okropne męki. Mam nadzieję, że Bóg mi to wszystko wybaczył, bo karty, wróżby, czary to naprawdę nie jest droga do Boga, do zbawienia czy jakiegoś tam oświecenia.

Mówi się, że są na świecie takie krzywdy, których nie można do końca zapomnieć, choćby nawet się je wybaczyło. Ja myślę tak: gdyby Bóg tak bardzo mnie nie kochał, jak ja wiem, że mnie kocha, to byłyby to grzechy nie do wybaczenia. Moja obecna udręka w porównaniu z tymi pierwszymi dniami po spowiedzi jest już naprawdę niewielka. Mam nadzieję, że wiele już odpokutowałam na tej ziemi. Liczę również na to, że poprzez te moje wynurzenia, które traktuję jako rodzaj spowiedzi, chociaż jedna osoba zarzuci ezoterykę i pójdzie do spowiedzi. Gdybym nie zajmowała się wróżeniem, nie byłabym bita, dręczona, popychana, nie przeżywałabym wewnętrznych utrapień. Wszelka pomoc mojej córki, która czuwała przy mnie w nocy, abym się wyspała, niewiele dawała, bo i tak męczyły mnie duchy i koszmary, tak że ten sen był niewiele wart.

Za współpracę z duchami trzeba odcierpieć swoje i nikt w tym cierpieniu nie wyręczy. Moja znajoma poleciła pewnym ludziom założyć tzw. odpromienniki złych energii w domu i dokonać oczyszczających rytuałów. Wkrótce doszło w tym domu do dwóch samobójstw. Koleżanka wystraszyła się tego i zaprzestała wróżenia oraz uzdrawiania rękami. Na jej dłoniach otworzyły się wtedy straszne rany, z powodu których potwornie cierpiała.

Jeśli chodzi o mnie, to wahadłem posługiwałam się prawą ręką. Po odrzuceniu go dostałam takich nieopisanych bólów tej ręki, że wstawałam w nocy, machałam tą ręką i masowałam ją. Miałam wrażenie, jakby ktoś wyrywał mi palce ze stawów. W tej chwili są to bóle niewielkie, ale zdarzają się jeszcze takie bolesne bezwłady. W znacznie mniejszym rozmiarze zdarzało się to jeszcze w czasie wróżenia, ale mówi się w środowisku ezoteryków, że dzieje się tak z powodu zbyt wielkiego napromieniowania energiami. Radzi się, aby dotykać wtedy ręką kaloryferów, bo energia podobno znajduje w ten sposób ujście do ziemi. Myślę, że to cierpienie to moja pokuta i przejaw miłosierdzia Boga, który pozwala mi odcierpieć teraz to, czego nie będę już musiała odpokutowywać po tamtej stronie.


Nawrócona
Dwumiesięcznik "Miłujcie się" nr 5 - 2006

                                                                          NIEWINNE WRÓŻBY

Miałem wtedy kilkanaście lat - koleżanka wróżyła nam z kart. Zapytałem ją, czy mogę spróbować? Kilka lat później byłem wrakiem człowieka.
Z panem Michałem umówiłam się w Żyrardowie. Z ekipą telewizyjną mijaliśmy kolejne nowoczesne mieszkalne lofty powstające ze zrujnowanych, opuszczonych fabryk wszechobecnych w tym mieście. Wtedy pomyślałam o tym, co usłyszałam od niego już w pierwszej rozmowie telefonicznej. - Byłem narkomanem, mama wyrzuciła mnie z domu, mieszkałem w opuszczonej fabryce cegieł. Heroina otworzyła mnie na świat duchów, a właściwie, to złe duchy - poprzez narkotyki - chciały zniszczyć moje życie! - mówił, a właściwie wyrzucał z siebie. Mężczyzna czekał przed niedużym budynkiem. - Dzień dobry - przywitał mnie mocnym uściskiem ręki. - Proszę do środka, to miejsce użyczone nam przez przyjaciół. Wnętrze robiło wrażenie chrześcijańskiej świetlicy, kolorowe, przytulne, ciepłe. Dobre do rozmowy, choć jej treść od początku szokowała.

- Mój ojciec - rozpoczął pan Michał - zaczął pić z radości, jak mówił, w dniu moich urodzin. I nigdy nie przestał. Jako chłopiec miałem misję - bronić mamy przed jego agresją. Kiedy musieliśmy uciekać przed nim z domu - cieszyłem się, że nie mam rodzeństwa, że tylko ja muszę znosić ten koszmar. Pewnego dnia - wróciłem właśnie ze szkoły - kiedy otwierałem drzwi, słyszałem niknący krzyk mamy. Gdyby nie mój powrót - ojciec w pijackim szale zamordowałby ją. Mama wreszcie zdecydowała się na rozstanie i kiedy zostaliśmy sami - poczułem, że moja misja jest już ukończona. Poczułem się zbędny.

Pewnego dnia zastukał do naszych drzwi radiesteta. Reklamował swoje usługi - byłem zafascynowany, kiedy jego różdżka uginała się, wskazując na żyły wodne w naszym mieszkaniu. Zapytałem, czy ja też mógłbym spróbować - proszę - podał mi różdżkę. Przesuwałem ją po domu, kiedy i w moich rękach zaczęła się wyginać. Radiesteta był zaskoczony - masz jakąś wewnętrzną siłę - powiedział. Próbuj sam! On wyszedł, a ja skonstruowałem pierwszą swoją różdżkę z miedzianego drutu. I znowu poczułem się ważny i potrzebny - bardzo tego potrzebowałem.

Tak zaczęła się fascynacja jedenastoletniego Michała "siłami", które choć nieznane - istnieją. Następny etap to były wróżby z kart.

- Kiedy zobaczyłem, jak robi to koleżanka, kupiłem sobie talię tarota i książki o wróżeniu z kart. Po niedługim czasie wróżyłem już sobie i innym. To trwało kilka lat - moje wróżby się spełniały. Jednej z koleżanek wywróżyłem, że niedługo zajdzie w ciążę - pamiętam, że uderzyła mnie w twarz, słysząc to. Kilka miesięcy później spodziewała się dziecka. Moja sława wróżbity zataczała szerokie kręgi, a ja czułem się wreszcie doceniony. Na jednej z imprez - miałem wtedy 15 lat - ktoś zaproponował mi narkotyki. Nie widziałem w tym nic złego - rok później byłem już uzależniony od heroiny. Narkotyki jeszcze bardziej otworzyły mnie na "duchową rzeczywistość", a moje wróżby ciągle się spełniały. Wystarczało, że człowiek wchodził, ja już wszystko o nim wiedziałem.

Zacząłem też handlować herą - z początku byłem bogaty. Mój świat był barwny, pełen kolegów, imprez, koncertów... Po pewnym czasie zaczęło mi brakować pieniędzy - ćpałem tak dużo, że wszystko wydawałem na kolejne działki. Zacząłem wynosić rzeczy z domu - skutek był taki, że mama pokazała mi drzwi.

Zamieszkałem w ruinach starej fabryki, a kiedy było zimno, zakradałem się na klatki schodowe. I ciągle nie rozstawałem się z kartami.

ZNIKĄD RATUNKU

Było to w 1999 r. Ćpałem już ponad cztery lata. Pewnego dnia obudziłem się na klatce schodowej ze strzykawką sterczącą z mojego ramienia i zdałem sobie sprawę, że straciłem wszystko.

Poszedłem do mamy - z początku myślała, że chodzi mi o pieniądze. Ja jednak przyszedłem błagać ją, żeby załatwiła mi odwyk. Użyła swoich znajomości i szybko trafiłem do ośrodka Monaru. Tam miałem nauczyć się walczyć z moim uzależnieniem. Po około dwóch miesiącach przebywania w Monarze, okazało się, że większość moich kolegów, którzy tam byli dłużej, ćpała w ośrodku, bez wiedzy kadry. Wtedy moje życie rozpadło się zupełnie. Pytałem sam siebie: Jeśli im to nie pomogło, to czy mnie pomoże? Co za różnica, czy będę ćpał tu, czy na zewnątrz? Nie pomagały mi ani wróżby z kart, bo w ośrodku oczywiście też wróżyłem - ani wszyscy bogowie, w których wierzyłem.

Ja sam nie brałem, ale czułem się oszukany przez wszystkich. Pewnego dnia do ośrodka przyjechała grupa ewangelizacyjna - wielkie wrażenie zrobiła na mnie dziewczyna, która z pasją opowiadała o Bożym błogosławieństwie spływającym na człowieka, który buduje swoje życie na Chrystusie, oraz o tragedii, która spotyka człowieka budującego na piasku. Moje serce było wypełnione buntem i goryczą. Korzystając z mojej "dziwnej" wiedzy - dziś wiem, że okultystycznej - zacząłem zadawać im pytania, na które nie od razu znali odpowiedź. Kiedy odjeżdżali, jeden z chłopaków zapytał, czy wezmę od niego Nowy Testament. "Tak, ale co mam z nim robić" - spytałem. Ten człowiek powiedział mi wtedy - po prostu czytaj go codziennie, część po części. Zacząłem czytać i doszedłem do zdania: "I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi" (J 8:32).

To było tak, jakby sam Bóg z nieba zadawał mi pytanie: Czy twoja prawda wyswobodziła cię? Odpowiedziałem: NIE! Nic, w co wierzyłem, nie dało mi wolności, a więc nie mogło być prawdą!

Kiedy następnym razem przyjechała do nas ta grupa i zapytali, czy jest ktoś, kto chciałby się modlić; wystrzeliłem do przodu, by prosić Jezusa o przebaczenie moich grzechów. Zostałem wyśmiany przez kolegów: patrzcie, Misiek zwariował - wołali, ale ja wiedziałem już, że Bóg mnie kocha, i On sam upomniał się o mnie.

ZWYCIĘZCA ŚMIERCI

- Już po kilku tygodniach byłem na tyle silny, że rozpaliłem piec, którym ogrzewany był budynek Monaru i wrzuciłem do ognia wszystkie okultystyczne książki i akcesoria. Skończyłem leczenie w Monarze. Mężczyzna, który podarował mi Nowy Testament, pomógł mi też wynająć pokój w mieszkaniu, w którym sam mieszkał - opowiada Michał.

- Jednak dopiero wtedy złe duchy zaczęły walczyć o mnie. Budziłem się w nocy, słysząc krzyki, łomot, drzwi otwierały się same i z hukiem zamykały. Czułem potworny strach.

Te zjawiska nie działy się w głowie pana Michała - słyszał je również mężczyzna, mieszkający obok. Wstawał wtedy i mówił: W Imię Jezusa Chrystusa odejdźcie - i wszystko się kończyło.

- Taka modlitwa to mały egzorcyzm - mówił później ks. Andrzej Grefkowicz, egzorcysta, którego prosiłam o wyjaśnienie. - Każdy może modlić się w ten sposób, jednak bywa, że uzależnienie od okultyzmu przeradza się w opętanie - człowiek jest wtedy całkowicie we władaniu złych duchów - i potrzebny jest tzw. duży egzorcyzm, czasami odmawiany kilka razy w ciągu kilku tygodni, aby walka z Szatanem skończyła się zwycięstwem. Żeby całkowicie uwolnić człowieka, potrzebna jest dyspozycja jego wolnej woli - opętany nie ma takiej wolności, musi długo pracować, aby odzyskać świadomość, wiedzieć, co się naprawdę z nim dzieje, i wtedy z całą mocą podjąć się uczestnictwa w egzorcyzmie. Michał odzyskał wolność, kiedy sam, z mocą powiedział: W Imię Jezusa Chrystusa wyrzekam się was, odejdźcie. Wszystko się skończyło. Zdał maturę. Rozpoczął pracę, ożenił się, ma córeczkę.

- Nie ma niewinnych wróżb - z mocą stwierdza ks. Andrzej Grefkowicz - przewidywanie przyszłości to cudzołożenie z Szatanem. Albo wierzymy we wróżby, albo wierzymy Panu Bogu.


                                                                                                                                                     Elżbieta Ruman

                                                                                                 Tekst pochodzi z Tygodnika "IDZIEMY"  
                                                                                                                                               29 listopada 2009
                 
                    Joga doprowadziła mnie do przedsionka piekła


               Kiedy miałam dziewiętnaście lat, bardzo interesowałam się jogą. Zgłębianie jej zaczęłam od ćwiczeń, które miały usprawnić moje ciało, ale później ćwiczyłam również moją psychikę, bo tego wymagało pełne zaangażowanie się w jogę. Kupowałam książki, gazety, czytałam, jak krok po kroku dojść do "wielkiego szczęścia", czyli do połączenia się z wszechświatem.

  Ćwiczyłam intensywnie, dzień w dzień, przez wiele godzin. Po trzech latach potrafiłam zgromadzić energię w każdej czakrze bez większego trudu. Teraz należało ją zebrać w jednym centralnym miejscu i otworzyć się na wszechświat. Obiecywano, że jest to szczyt dążeń jogi. Byłam gotowa. Nadszedł wieczór, kiedy byłam sama i nikt mi nie przeszkadzał. Chciałam zasmakować tego szczęścia. Udało mi się szybko zebrać całą energię; moje ciało było strasznie ciężkie, bez czucia, jakby obce. Czułam, jak z niego wychodzę, jak jest mi lekko, dobrze... Moim celem było połączenie się z jakąś bliżej nieokreśloną energią, która miała dać mi obiecane szczęście...
            Naraz poczułam, że coś zaczyna mnie wchłaniać, coś strasznego, czarnego. Nie mogłam się uwolnić, a tak chciałam już wrócić z powrotem! Nie umiem opisać strachu, przerażenia, rozpaczy - chciałam wrócić do swojego ciała, a "to" mnie wciągało coraz mocniej i mocniej. Pomyślałam, że to chyba jest piekło i myśl moja powędrowała do dobrego Boga. W tym samym momencie wróciłam z powrotem. Do rana leżałam jak sparaliżowana; zlana zimnym potem, bałam się własnego oddechu. Miałam wrażenie, że przez chwilę byłam w piekle lub czymś, co to przypomina, pomimo wszelkich podręcznikowych zapewnień, że spotkać mnie miało wymarzone szczęście.

           Kiedy ćwiczyłam jogę, moje życie układało się gładko. Miałam nawet pewne zdolności, np. wiedziałam, co się wydarzy, jak skończy się dana sytuacja życiowa znajomych, jak przebiegnie egzamin... Bawiło mnie to, ale i dawało jakieś poczucie wyższości nad innymi, bo ja potrafiłam wiele rzeczy przewidzieć, a oni nie. Nie zastanawiałam się wówczas, skąd to mam, było mi z tym po prostu wygodnie i to wystarczało. Wszystko się zmieniło po tej pamiętnej nocy. Postanowiłam zerwać definitywnie z jogą i nie mieć z tym już nic wspólnego. Najgorsze było to, że nie mogłam o tym z nikim porozmawiać - bałam się posądzenia o chorobę psychiczną czy o zdziwaczenie, bo przecież wszyscy wiedzieli, co obiecywały mi podręczniki jogi.

            Nigdy już do tej praktyki nie wróciłam, ale w moim życiu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Czułam, jak gdyby coś, co mi do tej pory sprzyjało, zaczęło mnie niszczyć. Byłam wychowana w wierze katolickiej, codziennie się modliłam, uczęszczałam co niedzielę na Mszę św., choć robiłam to bardziej z przyzwyczajenia i tradycji niż z potrzeby serca. Teraz każde pójście do kościoła było dla mnie katuszą. Już w drodze na Mszę św. było mi słabo, miałam wrażenie, że coś zabiera mi siły. Zawroty głowy, słabość w nogach, mdłości pojawiały się nagle i nie chciały mnie opuścić, a przecież byłam zdrowa fizycznie. W kościele stawałam zawsze przy drzwiach wyjściowych, bo nie byłam w stanie wejść w głąb. Wiele razy podsuwano mi krzesło, widząc jak bardzo jestem blada. A ja nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Zaczęłam spóźniać się na Msze św., żeby skrócić sobie katusze, którym byłam poddawana. Stałam się nerwowa, noce stały się dla mnie koszmarem, miałam wrażenie, że coś zabiera mi siły i życie. To trwało ponad trzy lata; byłam u kresu sił i podupadałam już na zdrowiu. Nadal bałam się o tym komukolwiek powiedzieć, a bardzo potrzebowałam pomocy, tym bardziej, że nachodziły mnie coraz częściej myśli podsuwające jedyny, zdawać by się mogło, sposób na uwolnienie się z tego koszmaru - śmierć.

            Już jako dziecko żywiłam szczególnie ciepłe uczucie do Matki Bożej, przynosiłam jej kwiaty do ołtarza, rozmawiałam z Nią. Wiele lat temu obiecałam bliskiej mi osobie, że codziennie zmówię choć część różańca. Słowa dotrzymałam, choć kończyło się to przeważnie na jednym "Zdrowaś Mario". I właśnie podczas tego "Zdrowaś Mario" w ciągu owych trzech lat przychodziła mi do głowy wciąż ta sama myśl, która nękała mnie do bólu: "Zacznij przyjmować Komunię św. - ona da ci siłę". Zupełnie w to nie wierzyłam, bo jakże taki mały opłatek może mi pomóc, przecież go już przyjmowałam i nic szczególnego się nie działo. Ta myśl wciąż mnie jednak nękała. Aż wreszcie przyszedł koniec, moje własne siły się wyczerpały i wszystko zaczęło się walić: sam widok kościoła budził dreszcze i strach, a myśl o Matce Bożej sprowadzała od razu do mojej głowy bluźnierstwa, co było dziwne, bo przecież na swój sposób Ją czciłam. Powróciła do mnie myśl o przyjęciu Komunii św. Powiedziałam wtedy: „Dobrze, Panie Boże, niech Ci będzie. Ja obiecuję, że przez cały rok, co niedziela będę przystępować do Komunii św., ale Ty mi pomóż, bo ginę!". Było to postawienie Bogu ultimatum. Słowa dotrzymałam, choć Bóg jeden wie, ile mnie to kosztowało. Każda droga do ołtarza była męką, słabłam wiele razy, ale jednak szłam. Po pewnym czasie zauważyłam, że owa zła siła przestała mnie przemagać, przestała przeważać. Czułam jak obok powstaje we mnie coś nowego, coś większego, coś, co wraca mi siły. Nic z tego za bardzo nie rozumiałam, ale instynktownie czułam, że to moja jedyna deska ratunku.

           Minął rok. Szłam na Mszę św. i cieszyłam się, że "swoje odrobiłam", i że jeśli nie chcę, nie muszę już podchodzić do Komunii i przeżywać po raz kolejny towarzyszących temu katuszy. Ludzie szli, a ja siedziałam w ławce, ksiądz skończył rozdawanie Komunii, a ja uczułam coś dziwnego w sercu, coś, co przyszło do mnie jakby z zewnątrz. Serce ścisnął mi żal nie do opisania, taki, z jakim żegna się ukochaną osobę na dworcu. Łzy popłynęły, smutek ściskał serce i wtedy zrozumiałam: odczułam brak Jezusa, zrozumiałam, że Komunia św. to nie tylko kawałek białego opłatka, że ja przyjmuję żywego Boga. Mój żal wypływał z faktu dobrowolnej rezygnacji z przyjęcia Go do swojego serca. Otworzyły mi się oczy, dopiero wówczas wiele rzeczy zrozumiałam.

             Dziś staram się być blisko Boga, często uczestniczę we Mszy św. Pan często nawiedza moje serce i zalewa je swą miłością, choć nie szczędzi również krzyży i cierpienia, nigdy jednak nie zostawia mnie z tym samej. Moja walka ze złym zabrała mi jeszcze wiele lat i nadal trwa, ale Bóg mnie chroni. Ogarnia mnie tylko paniczny strach, gdy widzę jak wielu ludzi zabawia się we wróżbiarstwo, tarota, magię. Wiem, co to oznacza i jakie są tego konsekwencje. Również dlatego zdecydowałam się napisać to świadectwo, żeby przestrzec wszystkich przed tego typu praktykami.

Matko Boża, dziękuję za Twą opiekę, że mnie nie zostawiłaś, choć mój obiecany różaniec był taki krótki. Ze względu na moje marne "Zdrowaś Mario", Ty mnie, Matuś, nie opuściłaś.

                                                                                                                                     Krysia

Artykuł opublikowano w Katolickim Dwumiesięczniku Ewangelizacyjnym "Miłujcie się" nr 5 - 2003
                                                                                                                                 


          

Obciążenie okultystyczne. Świadectwo


Wakacje to czas, w którym młodzi spotykają na swojej drodze "nowe", które nie zawsze prowadzić musi ku Prawdzie - a wielokrotnie jest przyczyną wielu cierpień sięgających swoimi korzeniami do kolejnych pokoleń (trzeciego, albo czwartego). Dlatego "patrz gdzie stawiasz kroki swoje!!!". 

Zamieszczony artykuł pochodzi z serwisu

 www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/swiadectwo:_egzorcyzm_z_mediumizmu_16705


Lucyna: mam dzisiaj 36 lat i jestem 8 lat po odprawianym nade mną wielkim rytuale egzorcyzmu z powodu mediumizmu. Niesamowita historia.

            Moja historia rozpoczyna się w roku 1863 kiedy mój prapradziadek został po powstaniu wraz z rodziną wysiedlony na Syberię. Wyjazd z Polski był równoznaczny z opuszczeniem rodzinnych stron mazowieckiego dworu w którym religia katolicka była oczywistością, a wejściem w kulturowe konteksty Rosji końca XIX wieku. Sytuacja materialna mojej rodziny w Rosji na samym początku zesłania była zła, ale szybko ustatkowała się na tyle, że mój pradziadek kształcił się we Władywostoku w szkole prowadzonej przez Niemców, rozmawiał tylko po rosyjsku i niemiecku, porzucił praktyki katolickie,  fascynował się teozofią. Dobrze płatny zawód pozwalał mu na dalekie wycieczki na północ, w dzikie regiony Syberii gdzie był surowy nietknięty chrześcijaństwem szamanizm, gdzie jak wspominał podległ z kolegami jakimś obrzędom, które miały powiększyć jego zdolności medialne.  „Bycie medium” w tamtym środowisku było modne, nieraz oszukiwano podczas seansów, aby skupić na sobie uwagę  towarzystwa, ale pradziadek podczas syberyjskiej inicjacji uzyskał coś prawdziwego, co na samym początku dawało mu wielką satysfakcję, ale z czasem przeraziło na tyle, że wypytywał  jak się tego pozbyć. Odpowiedź jaką uzyskał była mroczna, nie da się tego pozbyć. Co więcej „cechy mediumizmu” pozostaną w rodzinie i będą dziedziczone przez kilka pokoleń, mogą co najwyżej być uśpione poprzez nie używanie ich.

            Po odzyskaniu niepodległości pradziadek z rodziną zamieszkał w Warszawie, jego córka została żoną znanego piłsudczyka, zafascynowanego seansami spirytystycznymi Stefana Osowieckiego. Osowiecki namawiał babcię, aby z nim współpracowała, nalegał, że wyczuwa jej nadzwyczajne cechy które nazywał „wrodzonymi”, „wartymi uruchomienia”, ona poruszona tymi komplementami zastanawiała się nad współpracą, czemu jej zainicjowany na Syberii Ojciec bardzo się sprzeciwiał. Rozmawiano wówczas o tym, że on doświadcza pewnego rodzaju cierpienia i nie chce żeby z córką było podobnie, że przestrzega ją przed zainteresowaniem tymi sprawami, że żałuje tego co robił kiedyś, ale nie widzi możliwości cofnięcia sprawy. Powstrzymało ją to przed zabawowym  uczestnictwem w seansach, ale podczas wojny i okupacji jej nastawienie do możliwości poszukiwania zaginionych i wypytywania się zmarłych o różne rzeczy zmieniło się, spirytyzm nabrał bardzo praktycznego wymiaru, był też nęcącym substytutem duchowości, bo wiary w sensie katolickim to środowisko już nie posiadało.
         Niedawno starsza osoba z rodziny opowiadała mi że z dzieciństwa spędzonego w schronach bombardowanej Warszawy pamięta ciągle odprawiane tam seanse spirytystyczne.  Kładziono talerzyk na stole, siadano wokół i wypytywano „duchu duchu, powiedz nam czy Iksiński żyje”, a „zawołaj ducha Kowalskiego niech się wypowie czy można przejść bezpiecznie do tamtej ulicy, czy tam strzelają”. I rzeczywiście, niekiedy otrzymywano zupełnie trafne odpowiedzi. Podobnie jak u pradziadka u Babci po okresie zadowolenia z mediumizmu nadchodził okres cierpienia, do którego w wesołym z natury i trzeźwo myślącym środowisku nie było się przed kim przyznać. Po II wojnie nie było już seansów, było już tylko cierpienie. Mama pamięta dziadka, który jej jako dziecku w prostych słowach tłumaczył. „Jest coś takiego jak spirytyzm, ludzie czasem z ciekawości z nudów chcą rozmawiać ze zmarłymi. Ale tego nie wolno robić, ja to kiedyś robiłem i bardzo się po tym cierpi, niestety po tym co robiłem, a jest to tak jakbym coś odgrzebał głęboko spod ziemi, moja rodzina będzie już to mieć i ty też. To są skomplikowane sprawy. Najważniejsze dla ciebie jest, żebyś nigdy nie pozwoliła przy sobie robić nic związanego z wywoływaniem duchów, czy jakimś dziwnym leczeniem. Jeżeli ktoś ci będzie prawił komplementy że jesteś medium,  to nie rozmawiaj z nim, jeżeli ktoś z towarzystwa będzie chciał wywoływać duchy to pamiętaj, że ty wychodzisz, masz nie zwracać uwagi czy to grzecznie że wyjdziesz, czy nie, tylko uciekać. Bo jak oni będą bez ciebie to im się najprawdopodobniej nic nie uda. A z tobą może się udać i będą z tego straszne rzeczy.”                       
           Czasy komunizmu rodzina przeżyła dość spokojnie, jakby cała sprawa odchodziła w niepamięć, obrosła nawet nieco żartobliwą legendą. W latach 70 kiedy zaczynały się pojawiać w Polsce przemycane z zachodu druki z rysunkami aury ludzkiej, ciał astralnych, było w rodzinie kilka rozmów uzgadniających, że wszyscy to widzą mniej więcej tak jak na rysunkach i że każdy nieraz zastanawia się nad sobą, czy nie jest wariatem.  Te rozmowy miały jakiś uspokajający charakter, że skoro kilka osób widzi to samo, na jakimś wspólnym znajomym i może o tym spokojnie pogadać, no to widać to obiektywnie istnieje. Bardziej niepokoiły zwierzenia o tym, że każde z nas kilkakrotnie miało doznania związane z wychodzeniem ze swojego ciała, tego nikt nie pamiętał jako przyjemne. 

            Moje najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa, pierwsze zapamiętane obrazy mają już na sobie pewne rzeczy których inne osoby nie widzą.  Mama rozmawiała ze mną o tym tak jak się rozmawia z dzieckiem poznającym świat, wyjaśniła mi, że inni tego nie widzą, żeby nie rozmawiać o tym z nikim, bo zostanę uznana za wariatkę, ale żeby się nie przejmować, ponieważ ona to widzi i babcia widziała i pradziadek, widzimy, „bo jesteśmy mediami” , że jest to jakby uśpione i co „nie ruszane nie sprawi mi kłopotu”. Pamiętam też z dzieciństwa wizyty duchów, białego stojącego koło szafy i czarnego wiszącego nad moim łóżkiem, budziła mnie ich obecność, otwierałam oczy, ale nie mogłam się przez parę chwil poruszyć, było mi duszno tak jakbym się czymś zachłysnęła, było to jednak tylko kilkanaście zastanawiających momentów w  dzieciństwie szczęśliwym i spokojnym.

            Od reszty rodziny odróżnia mnie to, że byłam u pierwszej Komunii Świętej. Prowadzono mnie na nauki związane z tym sakramentem „żebym nie była inna od dzieci w klasie”, bo mieszałyśmy w robotniczej, „po wiejsku” wierzącej dzielnicy, gdzie by nas babcie kolegów z klasy mocno wzięły na języki jakbym nie chodziła na religię, podśmiewywano się z panujących tam „wiejskich klimatów”, ale jednak prowadzono. Moja wiara jaka dostałam od prostej katechetki zakonnicy była szczera, ale niepodtrzymywana  zanikła wraz z wiekiem dojrzewania. Życie sakramentalne wznowiłam na studiach, pod wpływem wierzącego środowiska. Jazda zaczęła się nagle, kiedy pojechałam na obóz środowiska studenckiego, na którym przez ścianę z nami mieszkali chłopcy którzy codziennie chodzili na Mszę Św. Ponadto pościli w intencji pielgrzymki do Częstochowy, na której czas pokrywał się z pobytem na obozie, ofiarowywali to za uczestników. W moim pokoju nocą chodziła ciągle ciemna postać smukłego mężczyzny bez rozpoznawalnej twarzy, której kroki i obecność zauważali niekiedy także i inni. Robili różne teorie, że być może jest to dusza zmarłego, ja jednak wiedziałam że jest to zjawa towarzysząca mi od dzieciństwa, która zmieniła sposób zachowania. Nie spałam w ogóle ponad tydzień, obecność ducha łączyła się z ukazywaniem mi obrazów różnych grzechów i złych sytuacji, odległych morderstw i umarłych, wiązało się to z uczuciem przytłoczenia cudzymi grzechami, tak jakby on dzielił się swoją pamięcią o świecie przechwalając się złem i zwalał je na mnie, nieracjonalne poczucie przytoczenia było z godziny na godzinę większe. Doznawałam wielkiej ulgi w obecności Najświętszego Sakramentu który był w kaplicy gdzie się spowiadałam, ale zaraz po wyjściu robiło się jeszcze gorzej, naprawdę zaczynałam w tym wszystkim tracić trzeźwość.

            Podczas tych bezsennych nocy przypominałam sobie dokładnie co ja wiem o sobie, co wiem o Bogu, co wiem o mediumizmie, co wiem moim życiu sakramentalnym i dochodziłam do wniosku, że muszę koniecznie coś z tym zrobić, bo tylko udaję przed sobą, że rozumiem kiedy mówią „widzisz takie rzeczy, bo jesteś medium”, przyjmowałam jako dziecko co mówią, ale teraz dosyć tego. Zrozumiałam, że światopogląd w którym mnie wychowano nie wytrzymuje próby mojej sytuacji i nie jest kompatybilny z katolicyzmem, który usiłowałam w sobie kształtować. Zadzwoniłam do domu i zapytałam co konkretnie mają na myśli powtarzając, że "to nie ruszane nie sprawia kłopotu”, co to znaczy „nie ruszać tego” i odpowiedziano mi „nie należy za bardzo interesować się duchowością w żadnym kierunku, ani nie uprawiać magii, spirytyzmu, ani w drugą stronę,  za bardzo się nie modlić, nie chodzić za często do kościoła (chodzono raz w roku), ogólnie nie ruszać tego, to nie będzie sprawiać kłopotów”. Ta odpowiedź mnie zdruzgotała. Magii nigdy nie chciałam, ale kto miał by mnie powstrzymywać przed modlitwą i czemu? Ja chciałam normalnie, mieć pobożnych kolegów i prowadzić życie sakramentalne, kochać Pana Boga, móc wchodzić do kościoła kiedy chcę a nie wbiegać tam z lękiem i nie bać się z niego wyjść.

            Rzeczywistość miała dla mnie coraz bardziej duchowy charakter. Żaden przedmiot ani żadne miejsce nie wydawały mi się neutralne. Były dla mnie piękne lub wstrętne, po dotykaniu przedmiotów miałam różne wizje związane z ich przeszłością. Bałam się przebywania wśród ludzi, bo czułam ich choroby w sobie, tak jakbym zewsząd zbierała do siebie jakiś pył z przedmiotów których obecność powodowała niechciane obrazy. Pojawiały się wokół mnie dziwne ciecze, szerszenie, było trzaskanie drzwiami, niewytłumaczalne poruszenia przedmiotów.  Tak, wiem że to brzmi jak z przeładowanego treścią horroru, ale tak było. Czułam się jak przejście podziemne, które jest puste, a przez które przechodzą obcy przechodnie.  Otwierałam Pismo Święte żeby się modlić, a nie widziałam tekstu, przeistoczoną Hostię widziałam jako mięso i czułam pogardę dla niego jako do czegoś zabitego. 

             Dostawałam też róże ochłapy wiadomości o przyszłości, z którymi nie wiedziałam co robić, były to wszystko „złe nowiny”, że ktoś umrze, że gdzieś będzie wypadek samochodowy. Pojawiało się to w formie jednego obrazu a potem przesuwało jakby po klatce, w przód, w tył, rozszerzając swoją treść o nowe elementy. Niektóre, drobne,  spełniły się, ale te największe raczej były zapowiedziami wydarzeń duchowych. Np. bardzo wyraźną wizję że ktoś jest chory i że ta choroba jest zabijaniem go miałam w związku ze znanym mi księdzem, który później został znanym egzorcystą. Rzeczywiście dostał ataku choroby takiej jaką widziałam i w takich okolicznościach, ale nie umarł, bo znalazł go nieprzytomnego i pomógł mu przyjaciel również ksiądz, choroba nie zabiła go, przeciwnie, wzmogła jego modlitwę. To było tak, jakby byt informujący mnie o zdarzeniu nie miał siły czy ochoty, czy może nawet wiedzy o dobrych elementach zdarzenia, jakby miłosierdzie przekraczało jego sposób myślenia.  Kiedy mówił „zabiję” miał na myśli „mam w planach zabić”, ale nie zabił bo nie jest Panem, Panem jest Jezus. Dla mnie to zdarzenie miało umacniający charakter, mówiło wiele o bycie-informatorze.

           Coraz bardziej zrozumiałe dla mnie było to, że jest koniecznością żeby poruszyć sprawę mojej sytuacji z jakimś księdzem. Znałam stan swojego sumienia, wiedziałam o sobie, że nie bycie w stanie Łaski Uświęcającej sprawiało mi ulgę, zatem uważałam że to nie w porządku wobec spowiednika żeby tracił czas na doszukiwanie się przyczyn, że coś złego zrobiłam, kiedy przyczyna była jedna - nie cierpiałam siebie w stanie Łaski Uświęcającej, bo męczyły mnie wizje, więc coś robiłam złego żeby nie cierpieć. Do poszukiwania księdza "znającego się na duchach" motywowała mnie chęć dokładniejszej spowiedzi. Sposób wykonywania mojego zawodu wówczas sprawiał, że stykałam się często z księżmi, z wieloma z nich będąc w przyjaźni. Zaczynałam rozmawiać z nimi ostrożnie, zawsze w ten sam sposób, najpierw uprzedzając, że ja wiem że istnieje coś takiego jak dziedziczna choroba psychiczna i że ja najprawdopodobniej coś takiego mam, tylko że od 120 lat to ukrywamy. Są to nieraz osoby z pierwszych stron gazet, a prywatnie ciągle mają wizje które przyjmują w swoim światopoglądzie mediumicznym, nauczyły się na rzeczy dziwne nie reagować, ale cierpią, o czym rzadko wspominają. Ze mną jest najgorzej, bo się najbardziej szarpię do Boga. Trudno mi się o tym rozmawiało, bo nie natrafiałam na księży przygotowanych na taką rozmowę, nieraz niestety też trafiałam na takich, którzy sami przyznawali się do bytności u jasnowidzów, wypytywali mnie jak wygląda ich aura, ogólnie nie byli przekonani, aby to co mnie dotyczyło miało związek z demonami. Upierałam się, że ze mną jest to coś złego. Księża bagatelizujący mnie przemawiali z punktu widzenia ciekawostek o którychś gdzieś tam przeczytali, a ja mówiłam z punktu ponad 100 letnich doświadczeń, z punktu poważnego konfesjonałowego problemu. Spotykałam się z niedowierzaniem, bo nie wyglądałam na osobę z jakimkolwiek problemem, cały czas pracowałam w kontaktach z ludźmi, na stanowiskach wymagających ciągłej uwagi i odpowiedzialności.
            W końcu znalazłam księdza który mnie zrozumiał i wyjaśnił, co z resztą intuicyjnie czułam od dawna, że poprzez inicjację okultystyczną którą zrobił pradziadek, zły duch został zaproszony do naszej rodziny. Moja sytuacja jako osoby wierzącej i z miłości do Boga pragnącej wyzwolenia, i z uporem, pomimo przeciwności do tego dążącej, była i jest pełna nadziei. Problem jaki mnie dotyczy teologicznie nazywa się "obciążenie okultystyczne*".  Potrzeba postawy pełnego wyrzeczenia się tych zjawisk, bez zastanawiania się nad zachowaniem najbardziej nawet pożytecznych, przydatnych do leczenia, czy odnajdywania ciał zmarłych, bo szatan kusi czymś przydatnym, chcąc pozostać. Wyjaśniono mi, że niezależnie od tego z jaką mocą te duchy zostały kiedyś do nas zaproszone, należy je wyrzucić, Kościół to może uczynić poprzez rytuał egzorcyzmu. Cechy jasnowidzenia, widzenia aury, zniknęły klika lat temu, nie dam się namówić na przytaknięcie tezie, że część z nich była cechami genetycznymi czy naturalnymi w inny sposób. To był pewien pakiet zjawisk, z którego zostałam wyzwolona, najpierw czasowo, z powrotami, a teraz to już chyba zupełnie. Czasami przeżywam jeszcze jakieś duchowe odwiedziny, które można by porównać do oferty akwizytora, proponującego jakieś zyski, podnoszącego ofertę dla utraconego klienta, ale nie zwracam na to uwagi, jak ktoś nie otwierający drzwi obcym. Widzę wiele łask jakich doznałam, ale mojego świadectwa nie odważę się podsumować, że to na pewno wszystko się skończyło, nasze wyzwolenie trwa, tu jeszcze nie ma happy endu, prosimy o modlitwę za siebie.

Lucyna


* definicja „Obciążenia okultystycznego”
Chodzi tutaj o rozmaite negatywne skutki psycho-duchowe (niekiedy bardzo tajemnicze), które oprócz tego, że przejawiają się w skłonności do popełniania grzechów okultyzmu, to również przejawiają się w rozmaitych ciemnych zniewoleniach (uniemożliwiających modlitwę), tajemniczych niepowodzeniach i złych nieszczęściach (mimo zewnętrznych oznak sukcesu), które dotykają całe rodziny. Nie chodzi tu o żaden determinizm czy odpowiedzialność zbiorową, ale o pewne skutki grzechu, uznanego przez Boga za najcięższy i określonego jako nierząd z mocami ciemności."
Cytat: O. Aleksander Posacki SJ, Okultyzm jako niewierność fundamentalna, Nota Duszpasterska Konferencji Biskupów Toskanii na temat magii i demonologii, wyd. "M", Kraków 1995.


[1] www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/swiadectwo:_egzorcyzm_z_mediumizmu_16705       7.11.2011



Szatan - wróg Boga i człowieka


          Szatan jest bytem anielskim, stworzonym przez Boga jako z natury dobry, podobnie jak inni aniołowie. Aniołowie są duchami, ale nie demonicznymi, są całkowicie oddani Bogu i wypełniają Jego wolę. Niektórzy z nich są posłańcami do ludzi jak np. Archanioł Gabriel , posłany do Panny Maryi, Archanioł Rafał posłany by pomóc Tobiaszowi, niektórzy posługują samemu Bogu, każdy człowiek ma Anioła Stróża. Aniołowie pomagają ludziom, ale nie chcą zawładnąć nimi. Tymczasem szatan i inne duchy demoniczne działają zupełnie inaczej. Szatan przez pychę, zazdrość, brak miłości i posłuszeństwa oraz bunt względem Boga, a więc na skutek upadku, został wygnany na zawsze z nieba wraz z innymi aniołami, które się do niego przyłączyły. Pragnie on, podobnie jak inne duchy demoniczne, zamieszkać w jakimś ciele ludzkim czy zwierzęcym i wziąć je w posiadanie.

         W ostatnim okresie istnienie szatana jest nieraz kwestionowane przez teologów i inne osoby. Uważają oni, że zło na świecie jest wyłącznie wynikiem ludzkiego grzechu, a szatan jest jedynie uosobieniem ludzkiego zła. Tymczasem są dowody na istnienie szatan jako istoty, potwierdzone również przez psychologów. W swojej praktyce spotykają się oni ze złem, którego przyczyn nie da się wytłumaczyć w sposób naukowy, a zło to przybiera horrendalne formy. Są to przypadki zarówno dotyczące poszczególnych ludzi, jak też całych systemów politycznych np. nazizmu.

        Szatan deklaruje się jako bóg i pan ziemi. Jego celem jest niszczenie naśladowców Pana przez odwodzenie ich od Niego. Jest on kłamcą i ojcem kłamstwa, działa atakując nasze umysły ale również i ciało. Naśladowcy Jezusa muszą być bardzo czujni, gdyż w czasach ostatnich niektórzy odpadną od wiary, skłaniając się ku zwodniczym naukom demonów.

        W Piśmie Świętym mamy różne przykłady atakowania ludzi przez złe duchy.

 Z zachowania demonów podczas wypędzania ich przez Jezusa z ciał ludzi opętanych wynika, że duchy demoniczne posiadają emocje, umieją mówić, posiadają wiedzę oraz potrafią wpływać na nasze zmysły i normalne fizyczne zdolności. Gdy duch nieczysty jest wyrzucony z człowieka, to będzie się starać do niego powrócić, jeśli nie uda im się związać z kimś innym.

      Duchy nieczyste mogą niepokoić każdego, ale wiernym wyznawcom Jezusa nie są w stanie uczynić nic poza natrętnym utrudnianiem im życia.

        Wiara w istnienie diabła i złych duchów była wyznawana już przez Żydów w czasach biblijnych, kiedy to wszelki kontakt z siłami demonicznymi był zabroniony i uznawany za bałwochwalstwo. Lud Boży miał obowiązek oddawać cześć wyłącznie jedynemu i prawdziwemu Bogu.

         W Nowym Testamencie otrzymujemy jaśniejsze zrozumienie roli szatana w zamiarach Bożych. Posługa ziemska Jezusa ukazuje, że Bóg Człowiek przyszedł na świat, by wyzwolić nas z grzechów i sideł szatańskich, by ujawnić szatana i zniszczyć jego moc.

         Jak wynika z Pisma Św., Jezus poprzez chrzest zjednoczył się z grzeszną ludzkością, następnie doszło do zwycięskiej konfrontacji Jego z szatanem, po czym pierwszym objawieniem mocy Jezusa było wyrzucenie złego ducha. Jezus w Ewangelii wielokrotnie wyrzucał złe duchy przynosząc danej osobie wolność i uzdrowienie.

         Kościół katolicki w każdym wieku wierzył w istnienie demonów kierowanych przez mocny byt osobowy - szatana. Integralną częścią działalności Kościoła jest modlitwa o uzdrowienie i wyzwolenie od złych duchów. Papież Paweł VI podczas audiencji generalnej 15 XI 1972 r. stwierdził między innymi: "...Jedną z największych potrzeb współczesnego Kościoła jest obrona przeciw złu, które nazywamy diabłem... Zło to nie tylko brak czegoś, ale aktywna siła, żywy duchowy byt, który jest zdeprawowany i deprawuje innych... On jest złym, sprytnym uwodzicielem, który wie w jaki sposób może dotrzeć do nas przez nasze zmysły, wyobraźnię, przez utopijną logikę, czy też przez nieuporządkowane kontakty społeczne, czy przez naszą działalność...."



Chrześcijanie, aby móc walczyć z szatanem i korzystać z mocy Bożej muszą wzrastać w swoim życiu duchowym, korzystać z sakramentów Kościoła, modlić się, czytać Pismo Święte. Każdy, kto podąża za Jezusem ma moc niszczenia demonów w Imię Jezusa.



(pobrano ze strony ADONAI)

1 komentarz:

  1. dr.ologhodospellwork@gmail.com pomoże ci odzyskać swoją byłą żonę, byłego męża lub kogoś bliskiego, który cię opuścił i chce zwrócić taką osobę, po prostu skontaktuj się z drologhodo z jego danymi WhatsApp 2348156911977. za pomocą jego czarnej magii, którą może zwróć miłość z powrotem. skontaktowałem się z nim, aby pomóc mi rozwiązać problem, i było to łatwe jak zawsze, a on pracował dla mnie, aby odzyskać moją miłość.
    Dzięki dr.ologhodospellwork naprawdę działa i działa cuda.

    OdpowiedzUsuń